Wiosna pełną gębą. Ciepło, nic tylko spacerować. Tyle rzeczy można na dworze przecież robić. A no, można, pod warunkiem, że nie jest się chorym. Bardzo chorym. Nooo, już trochę mniej, ale jednak ;)
Zaczęło się w czwartek, dosyć niewinnie. Pani dyrektor z przedszkola zadzwoniła do mnie że Maks nie chce jeść i że siedzi i jęczy, że chce do mamy. Szybko się zebrałam i odebrałam dziecię moje z placówki. Wydawał się dość ciepły, ale po szaleństwach lub płaczu zawsze jest cieplejszy. Szybko do domu, podać obiad, bo głodne to to pewnie. Wieczorem marudzenie i znowu ciepła głowa. Mierzę temperaturę, ale tylko 37 stopni. No nic, może przez noc przejdzie. Ale nie przeszło. W nocy obudziło mnie gorąco, a właściwie gorący dotyk mojego syna, bo temperatura wzrosła. Zwymiotował. Po przebraniu w czystą, przewiewną piżamkę, bo raczył zwymiotować na siebie, szybko podałam syrop przeciwgorączkowy, z nadzieją, że go nie zwróci. Nie zwrócił. Rano, po przebudzeniu mierzę temperaturę. Ponownie: 39,2 stopnie i kolejne wymioty, już nie tylko na siebie, ale i na mnie. Licząc godziny od podania Ibumu sięgam po paracetamol, również w syropie, bo minął zbyt krótki czas by podać ten sam lek i ponownie go przebieram. Siebie również. Wymioty ustąpiły. Temperatura się obniżyła, ale nadal była wysoka.